W Szwajcarii - czyli to, czego nie wiedzieliście o tym kraju i być może wolicie nie wiedzieć


Zazwyczaj zakładam, że wszystko jest możliwe a to, co nowe, przyjmuję takim, jakie jest. Dlatego też ciężko mnie zdziwić. Ale Szwajcarii się udało. Opowiem wam, co zdążyło mnie naprawdę zaskoczyć, i to niekoniecznie pozytywnie. Gotowi na niespodzianki? No to trzy, cztery, start!

W Szwajcarii ludzie jedzą psy i koty
Kiedy przyjechałam do Wallisellen pod koniec sierpnia, moja host-rodzinka uraczyła mnie powitalnym grillem. "Nie jesteś wegetarianką, to dobrze." "Smakowało? A wiesz, że my tu jemy psy i koty?". Oczywiście zaczęłam się śmiać, a oni razem ze mną. Nie uwierzyłam. Wydawało mi się to zupełnie nieprawdopodobne, żeby w centrum Europy komuś przyszło na myśl, żeby zjeść psa. Albo kota. Ale potem zajrzałam do wujka Google i niestety wszystko wskazywało na to, że jednak jest to prawda.

Spokojnie, nie u nas w domu. Nie w restauracji w centrum Zurychu. Nie na stołówkach w szkole. Ale mimo wszystko. W Szwajcarii. Jedzą. Psy. I koty. Gdzie? Wyznania biegną z kilku kantonów, szczególnie tych górzystych, spośród których najczęściej wymienia się kanton Appenzell Innerrhoden, w którym małe wioski dwoją się i troją, poupychane głęboko w alpejskich dolinach. Kiedy? Najczęściej w święta, a jakże by inaczej. Obiad z psa lub kota we własnym domu jest jak najbardziej legalny. Dużą rolę odgrywa tutaj tradycja. Jeśli w rodzinie z dziada pradziada jadło się pieski i kotki, to trudno się dziwić, że rolnicy z Appenzell nie wyobrażają sobie świątecznego rosołu z domowego zwierzątka.
To nie jest kanton Appenzell ale kanton St. Gallen i tutaj też niestety od czasu do czasu pies ląduje na talerzu.

W Szwajcarii dzieci mogą palić papierosy
Ale "tylko" przez jeden dzień w roku. I (znowu) "tylko" w kantonie Appenzell. Viehschauen, czyli sprowadzanie krów z górskich pastwisk na jesień to dla Szwajcarów nie lada święto. Poprzebierane w ludowe stroje dzieciaki ustawiają się w tym dniu wzdłuż trasy, którą będą przechodzić wystrojone również na ludowo krowy, a żeby zabić czas oczekiwania, popalają sobie jednego za drugim. Dorośli przekonują, że dzieci przecież nie potrafią się zaciągnąć, więc nie palą tak naprawdę. A poza tym, w alpejskich wioskach żyje mnóstwo starszych ludzi, którzy cieszą się dobrym zdrowiem, a za dzieciaka popalali, kiedy krówki schodziły z gór. Wniosek? Dzieci żyjące w górach prowadzą zdrowy tryb życia, więc takie pseudo-palenie raz na rok niby nie zaszkodzi. Tymczasem szwajcarskie organizacje zdrowia biją na alarm. Ale oczywiście, co tradycja to tradycja. Tylko, że ja dziękuję za taką tradycję.

W Szwajcarii nic nie jest za darmo i lepiej nie chorować
Chcesz coś? Zapłać, to dostaniesz. Zmiana grupy w szkole językowej: 30CHF. Odebranie zguby w biurze rzeczy znalezionych: 20CHF. Zwolnienie lekarskie: 15CHF. I tak pozbywam się kolorowych banknotów, przecież nie może mi tu być za dobrze! Moje największe dotychczasowe szaleństwo popełniłam wybierając się do lekarza. Nie powinnam narzekać, bo zostałam zbadana od A do Z, dostałam leki i nawet mi przeszło. Ale otrzymałam też rachunek: pierwsze pięć minut wizyty: 15.81CHF, podstawowe badanie: 50.47CHF, badanie krwi: 4,38CHF, wymaz gardła: 18.00CHF i tak dalej, i tak dalej. Łącznie 190.60CHF, czyli prawie 800zł za 20 minut spędzone u lekarza. Przecież nie może mi być tu za dobrze, prawda? Tak, jestem ubezpieczona. Moja host-rodzinka płaci za mnie składki (każdy mieszkaniec Szwajcarii musi mieć obowiązkowo opłacane składki). Ale co z tego, skoro opieka lekarska jest tutaj prywatna i za wizyty i tak muszę płacić? Prywatna służba zdrowia zdecydowanie nie jest na moją szwajcarską kieszeń. I jeszcze to podejście do pacjenta. Wiecie, że tu trzeba naprawdę zwijać się z bólu, żeby zostać przyjętym? Ja straciłam głos, to się zlitowali. Ale z byle powodu lekarze nie wpuszczają. Czuję jak moje hipochondryczne-ja ginie na polu walki ze szwajcarską służbą zdrowia. 

W Szwajcarii mieszkają gbury
Ogólnie to Szwajcarzy są mili, pomocni i weseli. Ale niestety, nie wszyscy. Szwajcarscy urzędnicy bywają podobni do naszych stereotypowych, polskich pracowników "za okienkiem". Jak na razie miałam do czynienia z dwoma takimi gburami.

a) gbur z gór
Kiedy wybrałam się do urzędu gminy w Wallisellen, aby złożyć dokumenty w związku ze staraniem się o pozwolenie na pobyt, obsługiwał mnie względnie młody pan, o spojrzeniu spode łba. I to był gbur. Jego spojrzenie już na wstępie naprawdę bardzo mnie przestraszyło, do tego stopnia, że poczułam się winna tego, że w ogóle tam przyszłam i, że coś od niego chcę. Gbur mówił bardzo niewyraźnie (to nie był dialekt szwajcarski, bo bym na pewno nie zrozumiała ani trochę, ale była to jakaś gburowata odmiana szwajcarskiego Hochdeutscha) i oczywiście krzywił się, jak tylko prosiłam o powtórzenie, albo zadawałam pytania. On też miał dla mnie kilka pytań. Czy miałam problemy z policją? Czy może przypadkiem byłam w więzieniu? Czy jestem katoliczką? Rozumiem, że były to dane potrzebne do uzyskania szwajcarskiej wizy, ale gbur zadawał je w taki sposób, jakbym miała wypisane na czole, że siedziałam dziesięć lat za rozboje. Ostatecznie powiedział, że wszystko muszą posprawdzać i zajmie to jeszcze trochę czasu, zanim dostanę pozwolenie na pobyt, o ile dostanę. Łaskawca. Opowiadanie o wizycie u gbura bardzo rozbawiło moją host-rodzinkę. Zapewnili mnie, żebym się nie martwiła, że niektórzy Szwajcarzy tak już mają i, że ten pan z pewnością pochodzi z gór. Gbur z gór. Bergische Mentalität.  A pozwolenie na pobyt oczywiście dostałam.

Urocze szwajcarskie sklepiki. Nie dajcie się zwieść, w środku może czaić się gbur!



b) gbur must be the music

Na dworcu autobusowym w Zurychu też można znaleźć gbura, w dodatku wielbiciela muzyki. Mój gbur siedział zakamuflowany w budce z biletami i słuchał sobie muzyki na słuchawkach. Kiedy podeszłam do okienka, żeby kupić bilety na wyjazd do Polski, rozmowa się nie kleiła. Zgadnijcie dlaczego? Na wszelkie pytania otrzymywałam odpowiedzi z ogromną łaską, a w powietrzu unosiła się woń pogardy. I to skierowanej w moją stronę. Ostatecznie bilety kupiłam, powiedziałam dziękuję i pożegnałam się, przez kilka sekund wpatrując się w oczy gbura, który wprawdzie odwzajemniał spojrzenie, ale niestety bez zwrotnego "do widzenia". A kiedy odeszłam, nie musiał zakładać słuchawek z powrotem na uszy, bo przez cały czas rozmowy ze mną w ogóle ich nie ściągnął. Bo przecież po co. Must be the music.

Nie miałam okazji poznać osobiście ludzi z gór (no, poza dwoma gburami). Moje blogowe wywody opieram o to, co usłyszałam i przeczytałam. Wszystko wskazuje jednak na to, że w górach wieje egzotyką. Co kraj to obyczaj, wiadomo.

Share this:

KOMENTARZE

0 komentarze:

Prześlij komentarz